Amor ch'a nul amato amar perdona.DanteIWieże Kaługi z daleka pod chmur zimowych nawałą coraz szarzeją, bo wieczór się zbliża. - Ale dosyć dnia jeszcze, by oświecić te wzgórki, śniegiem obciążone, które kołem okrążają równinę, z której śnieg zmieciony; a nie wietrzysko go zmiotło, ale ręka ludzi, by na gładkiej ziemi panu lepiej przy uczcie i winie się działo; naokoło gasnące ogniska.Teraz już po biesiadzie; na stoły zastawione, na porzucone ostatki sączy się topniejący szron ze świerków i sosen.Przeszła godzina godów, dziwne po sobie zostawując ślady. Płótna namiotów leżą na ziemi, czasem dysząc fałdami, kiedy wiatr pod nie się wkradnie - zagmatwane w ich sznurach i powrózkach siodła, rzędy, kufle, kosze, dzbany, a tu i ówdzie na białym tle plama krwi, już sucha - znać, że od kilku godzin pije z niej powietrze - ale jeszcze nie czarna, dotąd czerwona, połyskująca - znać, że dzisiaj wylana.Stoły jedne za drugimi jak potężny wał się ciągną na owej zmiecionej dolinie.
- Drugie rozrzucone, jak wyspy rozpusty, pomiędzy sosnami, które idąc od wzgórzów niegęstymi szeregi stąpają, otrząsając śnieg z ramion, aż do tego rzędu stołów. Przed nimi, co zostało czystego miejsca od boru zachodzącego naprzeciw, to zawalone taborem wywróconych sani; a z tych sani sypią się na dół ćwierci mięsa, beczki miodu, beczki wina potrzaskane, skąd miód i wino już nie płynie strumieniem, ale czołga się skrzepłymi kroplami nad zamarzłymi bryły, z których barwy przebija dotąd barwa miodu i barwa małmazji.A naokoło, w prawo i w lewo, jakby na pobojowisku, porzucone kożuchy, kołpaki, oręże; strzały, wbite w gru-dę, tkwią ostrzem, pierzem drgają za podmuchem wiatru. Sajdaki próżne, kubki z drzewa, czary miedziane, rzemienia od chartów i ogarów, sieci i pale, trąbki i torby; a nad tym wszystkim znowu plamy krwi gdzieniegdzie - i popiół szary, i węgle, co konając, sypną czasem iskrami.Wśród tego zgiełku leżą ciała trzech pacholąt; każdy padł inaczej, inaczej też leży - pierwszy z rozplataną głową, z rozciągniętymi nogi, drugi z przeszytą piersią klęczy, jedną ręką przymarzł do ziemi, a plecy przymarzły mu do sani z tyłu; trzeci opiera się całym bokiem na grudzie, łokieć wparł w grudę, a czoło zwiesił na piersi. Na ich twarzach świeżość i młodość zestarzała się od bólu i od mrozu. Sine pręgi po szyi i licach, krew, ścięta od zimna, połyskuje gdyby jakie hafty na sukni - a szaty ich polskie, a uzbrojenie ich lekkie świadczy, że jeszcze nie dorośli wieku do bechtera i szabli.
- Roztłuczone klingi jak szczątki zwierciadła migają naokoło nich; złote ręjkojeście zostały w dłoniach i spoiły się z nimi mocno na zawsze. Ich palce, szronem okryte, kręcą się wokoło ornych rękojeści, gdyby oprawy ze srebra - a musieli jednak potykać się dzielnie, bo ziemia poryta i trzeba było dzielnego parcia stopy, by ziemię poryć tak twardą. Nie za pierwszą raną polegli, bo każdy z nich kilka ich liczy - ale żadnego wroga nie zabili, bo nie ma trupa, co by leżał naprzeciw.Szata jakowaś mignęła wśród gęsitwiny boru, słychać, jak podkowy nurza się w śnieg, to o lód dzwonią. Przyjechały - skoczyły na ziemię dwie postaci pośród zmierzchu wiecznego w borze - jedna została przy koniach, druga wyszła z drzew i stąpa dziarskim krokiem, aż dojdzie trzech pacholąt, stanie przy nich, czarne okręci oczy i namyśla się.Szeroka szuba od szyi do stóp zakrywa całą, ale spod sobolowego kołpaka pierścienie włosów, pod szubą na-dymające się dwie fale, na licach gładkość, na ustach wdzięk i ponęta róży wydają, że niewiasta.
.:: top ::.
Copyright krasinski.kulturalna.com
Wydawca: Olsztyńskie Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - Kulturalna Polska współpraca • autorzy • kontakt